Biografia
Kompozycje
Recenzje
Płyty
Mp3
video
Foto-Album
Kontakt




Larantuka - w rytmie bębnów solo w błotnych płetwach
Ilustrowany Kurier Polski, 21-23.01.1994r.

Cała wyspa Flores, jedna z Małych Wysp Sundajskich we wschodniej części Indonezji to nieprzebrane bogactwo lasów tropikalnych rozsypanych na zboczach gór i dziesięciu czynnych wulkanów o wierzchołkach wiecznie skrytych w chmurach. Nic dziwnego, że okolice te zachwyciły Cole Portera - jednego z czołowych twórców amerykańskiej muzyki rozrywkowej, iż właśnie tutaj, w Larantuce skomponował jeden ze swych największych przebojów - "Night and day" - piosenkę wykonywaną później przez Franka Sinatrę.

Szczegół ten stał się zaczątkiem jednego z wykładów pewnego starszego, zażywnego jegomościa, który na zlecenie kompanii umilał czas pasażerom naszego statku opowieściami o miejscach w których się znajdowaliśmy. Kiedy jednak pewnego razu drobna awaria zmusiła nas do dłuższego niż zwykle pozostania w porcie usłyszeliśmy prelekcję na temat, którego nikt się nie spodziewał - "CIA - pytania, które zawsze chcieliście zadać ale nigdy nie starczyło wam odwagi". Jak się okazało nasz prelegent był emerytowanym szpiegiem i na ile pozwalał mu obowiązek zachowania tajemnicy przedstawił nam niektóre szczegóły swojej pracy wraz z przyznaniem się do posiadania kilku paszportów, "służbowych" życiorysów i zmian w wyglądzie zewnętrznym. Wypowiadał się również na temat zamachu na J.F.Kennedy'ego zaciekle broniąc Hoovera, swego ówczesnego szefa. Pomimo iż szczegółowy charakter jego pracy i państwa w którym przyszło mu działać pozostały tajemnicą a większość poruszanych tematów nie doczekała się wyjaśnienia był to niewątpliwie najciekawszy z wykładów.

To co dane nam było obejrzeć na wyspie zdecydowanie różniło się od atmosfery statku - pływającego pięciogwaizdkowego hotelu. Kilkoma mikrobusami wyruszyliśmy wgłąb dżungli, na polecenie tubylców cały czas gwiżdżąc, co miało uchronic nas od deszczu - w przypadku opadów dotarcie do wioski jest niemożliwe gdyż droga staje się nieprzejezdna. W czsie prawie godzinnej jazdy kilkakrotnie przejeżdżaliśmy przez wioski gdzie tubylcy wybiegali z chat aby nas pozdrowić - kilka wypełnionych białymi samochodów to widok tutaj niezwykle rzadki.

Kiedy dotarliśmy do miejsca w którym nas oczekiwano na wszystkich twarzach zapanowała konsternacja - droga zagrodzona była przez kilkadziesiąt kolorowo odzianych postaci, które z obnażonymi maczetami i włóczniami nie pozostawiały wątpliwości co do zwych zamiarów. Również mowa wygłoszona gardłowym głosem przez najstarszego członka plemienia i towarzyszący jej taniec obrazujący walkę nie wyglądały na powitanie. Jak jednak przekazał nam tłumacz, miało to być tylko ostrzeżeniem, gdybyśmy przybywali w złych zamiarach. Chwilę później twarze naszych gospodarzy rozjaśniły się i każdy z nas został poczęstowany kilkoma nasionami rosnącego tam orzecha. Przezornie nie wziąłem ich do ust, jak się okazało słusznie bowiem kilku śmiałków którzy to zrobili szybko pozbyło się tego lokalnego przysmaku wraz ze swym poprzednim posiłkiem. Pozostali po rozgryzieniu nasion upodobnili się do otaczających nas kobiet, tzn. ich zęby ociekały czerwonym sokiem do złudzenia przypominającym krew. Miałem nadzieję że to jedyna pozostałość powszechnie panującego (ponoć) w tej części świata kanibalizmu.

Po tych niewątpliwych atrakcjach wprowadzono nas do wioski, gdzie mogliśmy obejrzeć sporządzone z palmowych liści chaty, lokalny sposób prażenia kukurydzy na rozgrzanych kamieniach oraz rozpalanie ognia za pomocą dwóch kawałków drewna. Sporządzona za pomocą Polaroidu fotografia wywołała niezwykłe ożywienie wśród naszych gospodarzy natomiast pokazanie jednemu z nich prze wizjer kamery video zarejestrowanego chwilę wcześniej filmu z jego udziałem spowodowało, że nieszczęśnik uciekł z krzykiem i nie pokazał się już do naszego wyjazdu.

Na naszą cześć tubylcy chcieli złożyć ofiarę z małego prosiaka ale w ostatniej chwili jedna z turystek wyprosiła łaskę dla biednego stworzenia, choć nie sądzę aby to znacznie przedłużyło mu życie.

Na zakończenie przy akompaniamencie bębnów wszyscy razem odtańczyliśmy taniec przyjaźni trzymając się za ręce, z wielką ofiarnością, nie dając po sobie poznać jakie wrażenie robi na nas zapach ciał naszych nowych przyjaciół. Dodatkową atrakcją było gliniaste, rozmokłe podłoże, które tak przylegało do butów, że po kilku chwilach wyglądaliśmy i poruszaliśmy się jakbyśmy mieli na nogach płetwy.

Niestety nie udało mi się dojść czy pokazany nam obraz życia tej społeczności był rzeczywisty, czy też niektóre choćby elementy zostały odegrane specjalnie dla nas. Pewnym jest fakt, że jedynym śladem kontaktów wioski z cywilizacją jaki udało mi się dostrzec był tubylec ubrany w czarną kurtkę ze skay'u. Zapięty po szyję dumnie prezentował swą zdobycz, co w panujących tutaj 40 st. C przyprawiało nas o zawrót głowy.

Piotr Salaber

Początek strony


Wszelkie prawa zastrzeżone- copyright Piotr Salaber