Biografia
Kompozycje
Recenzje
Płyty
Mp3
video
Foto-Album
Kontakt




Madagaskar - Johnny Walker w rytmie reggae
Ilustrowany Kurier Polski, 04-06.03.1994r.

Nossi Be i Nossi Komba to dwie wyspy u wybrzeży Madagaskaru będące częścią Republiki Malgaskiej. Oddalone od siebie tylko o kilkaset metrów tym bardziej uzmysławiają nam, że są miejsca na Ziemi gdzie czas się zatrzymał. Przy pomocy tendera - nowoczesnej, wyposażonej w dwa silniki strumieniowe o mocy 400 KM każdy łodzi przybyliśmy do brzegów Nossi Be natykając się na małe miasteczko z kilkunastoma sklepami i typową, niską zabudową. Pomimo gromady żebrzących dzieciaków miejsce to sprawiało wrażenie cywilizowanego. W oddali jasną palmą na tle na tle tropikalnej roślinności odznaczał się hotel prowadzony przez Francuza, który korzystał później z pomocy medycznej w naszym statkowym szpitalu, nie mając najwyraźniej zaufania do miejscowych lekarzy. Mali Malgasze nie odstępowali nas na krok. Trzy małe dziewczynki, które obdarowałem kilkoma drobiazgami odprowadziły mnie aż do tendera i po chwili stwierdziły, że również mają dla mnie prezent. W ten sposób zostałem właścicielem dwudziestu riarów - monety praktycznie bezwartościowej ale jest to do dziś jedna z moich najcenniejszych pamiątek.

Kiedy wieczorem rozeszła się wieść, że w miasteczku odbywa się dyskoteka udało się zebrać kilkunastu chętnych i w kompletnych ciemnościach i strugach deszczu wyruszyliśmy lokalna łódką w stronę lądu. Tam czekał już na nas mały autobus, który zawiózł nas na miejsce. W tej niezwykle ubogiej części świata Europejczyk z kilkudziestoma dolarami w kieszeni stanowi bardzo łakomy kąsek więc obiecaliśmy sobie nawzajem nie spuszczać się z oczu i wkrótce znaleźliśmy się przed wejściem do "nocnego klubu". Zarówno na zewnątrz jak i w środku, w świetle stroboskopu poruszało się kilkadziesiąt młodych, nieprawdopodobnie zgrabnych Malgaszek, skąpo odzianych w jasne, kontrastujące z ciemna skórą stroje. Klimatyzacja działała fatalnie więc od wejścia uderzył nas zapach rozgrzanych ciał i lokalnego piwa. Jedyna butelka Johnny Walkera, nieosiągalna dla miejscowych ze względu na cenę zniknęła dość szybko i tylko piwo lało się strumieniami. W tańczącym tłumie z rzadka pojawiała się biała skóra kogoś od nas bądź dwóch par Francuzów, spędzających tutaj wakacje. Z głośników płynęła muzyka będąca swoistą mieszanką elementów kreolskich (zwłaszcza w warstwie rytmicznej i sposobie wydobycia głosu przez wokalistę) i europejskiego disco, co w sumie dawało efekt dość zbliżony do reggae. Dziewczęta poruszające się z właściwą swe rasie zmysłowością były w tańcu więcej niż swobodne ale rozsądek nie pozwalał na wykroczenie poza ramy standardowej konwersacji. Jak mi wytłumaczył później jeden z naszych malgaskich opiekunów, dla tych kobiet nasza wizyta była rzadką okazją do zdobycia jakichkolwiek pieniędzy, po prostu ostateczność. Zresztą, kwestie moralne w tej części świata zupełnie nie przystają do naszych kanonów.

Punktualnie o umówionej porze nasz autobus zebrał wszystkich w komplecie i kilkanaście minut później siedzieliśmy już w przesyconej zapachem ryb łodzi, prowadzonej przez młodego Malgasza, przecinającą niezmierzoną ciemność w kierunku rozświetlonego statku.

Podczas krótkiego snu przesunęliśmy się o kilkaset metrów aby następnego dnia wylądować na Nossi Komba - wyspie lemurów. Tym razem nie przeraził nas widok kobiet z twarzami pokrytymi żółtą mazią - spotkaliśmy się z tym już na Komorach. Pierwsze skojarzenia z jakąś ciężką chorobą tropikalną były całkowicie niesłuszne. Receptura tego specyfiku przekazywana ustnie z pokolenia na pokolenie chroni ponoć skutecznie przed wszelkimi infekcjami, promieniowaniem słonecznym i ukąszeniom owadów. Na pytanie o sposób usuwania tego kosmetyku z twarzy nasz przewodnik odrzekł z rozbrajającą szczerością, że ów sam się wykrusza po kilku dniach i wtedy można nałożyć nową porcję.

Tego dnia jedynym przejawem cywilizacji z jakim dane nam było się zetknąć była szkoła z dachem z liści palmowych, gdzie cenny podarunek - papier do pisania dla dzieci. Prymitywna wioska składała się z kilkunastu chat skupionych wokół budynku szkoły. W jednym z nich natknąłem się na białą kobietę, która zagadnięta odpowiedziała z silnym skandynawskim akcentem, że nie spędza tutaj wakacji, że od kilku lat żyje tutaj z mężem i dzieckiem.

Nie musieliśmy opuszczać nawet wioski żeby natknąć się na lemury. Te szalenie sympatyczne i towarzyskie małpiatki żyją tutaj w symbiozie z ludźmi, stanowiąc przecież niezwykły magnes dla turystów. W drodze powrotnej można było jeszcze sfotografować kameleona trzymanego na kiju przez dwóch chłopców. Lemury, zwykle tak przyjacielskie, tym razem nie okazały się być zbyt gościnne gryząc dotkliwie jedną z naszych koleżanek tak, że wymagała opieki lekarskiej, co przyśpieszyło nasz powrót na statek.

W dalszej podróży czekał nas jeszcze krótki postój w Tamatawe, dość sporym mieście na Madagaskarze, skąd najbardziej utkwił mi w pamięci rząd kulisów o wiecznie zmęczonych twarzach, ciągnących za sobą dwukołowe riksze i dzieci śpiące na ziemi, otoczone rojem much.

Naprawdę niedużo różnił się ów Madagaskar od tego, który tak oczarował Arkadego Fiedlera w latach trzydziestych, co zaowocowało później książką - "Wyspa kochających lemurów". Jakże inne okazało się, tak niedalekie przecież La Reunion jakby przeniesione w tropikalny krajobraz wprost z Europy terytorium zamorskie Francji, czy Mauritius - wyspa pereł i nieprawdopodobna mieszanka różnych nacji, z powodzeniem wykorzystująca swe położenie na szlaku handlowym z Indii i Pakistanu do Afryki Wschodniej.

Piotr Salaber

Początek strony


Wszelkie prawa zastrzeżone- copyright Piotr Salaber