Express Bydgoski, 27-29.11.1998r.Kreta przywitała mnie nocnym upałem i cykaniem świerszczy. W przeszłości wyspa ta wielokrotnie ukazywała się na horyzoncie podczas moich morskich podróży między Wenecją a Monte Carlo. Tym razem przyszło mi jednak oglądać dawne państwo króla Minosa z lotu ptaka - lub jak kto woli - Dedala i Ikara. Choć pod względem atrakcyjności turystycznej pobliska Sycylia czy Korsyka zbytnio jej nie ustępują - Kreta budzi szacunek historią swojej państwowości, sięgającą 2000 roku p.n.e.Kultura minojskaskupiona wokół miasta Knossos wywarła ogromny wpływ na późniejszą kulturę helleńską. Zachowane tam do dzisiaj ruiny odkryte odkrytego w 1900 r. przez sir Artura Evansa pałacu o tysiącu komnat byty według niektórych interpretacji mitycznym labiryntem, miejscem uwięzienia potwora - Minotaura zabitego przez Tezeusza. Podczas motel dwuletniej nieobecności na wyspie znacznie posunęły się prace rekonstrukcyjne w pałacu. Otwarto dla zwiedzających kolejne komnaty, zamknięto jednak bezpośredni dostęp do sali tronowej i moje zdjęcie sprzed lat na tronie króla Minosa stało się cenną pamiątką. Przed wiekami, władza państwa minojskiego oparta na handlu i ekspansji morskiej obejmowała swym zasięgiem znaczną część basenu Morza Śródziemnego. Obecnie ta największa z greckich wysp zamieszkała jest przez ok. 0,5 mln mieszkańców. Kreteńczycy, jak większość wyspiarzy, mają dość silne poczucie własnej odrębności i dumni są ze swej wyspy - kolebki kultury europejskiej, potęgi z którą musieli liczyć się egipscy faraonowie, miejsca gdzie według mitologii urodził i wychował się Zeus.
Jednak tym razem celem mojej podróży nie były "lądowe atrakcje". Choć kusiła do ponownych odwiedzin pobliska wyspa Santorini - pozostałość gigantycznego wulkanu, którego wybuch w czasach minojskich pogrążył w morzu istniejące tu miasto, według niektórych mityczną Atlantydę - swoje pierwsze kroki skierowałem do klubu płetwonurków w miejscowości o zabawnie brzmiącej nazwie Agia Pelagia, ok. 20 km na zachód od Heraklionu. Właścicielem "Diver's Club" okazał się być sympatyczny Grek - Dimitris. Choć sam posiada wszystkie możliwe uprawnienia płetwonurka, w okresie letnim zatrudnia on kilku instruktorów - Petera z Anglii, Alana i Stefana z Niemiec, Steve'a ze Szkoci. Wspólnie organizują wyprawy w morskie głębiny i szkolą przyszłych płetwonurków według standardów ogólnoświatowej organizacji - PADI. Ujednolicone kryteria egzaminacyjne gwarantują ten sam wysoki porom wyszkolenia, niezależnie od miejsca zdobycia licencji.
Scuba diving,czyli swobodne nurkowane z aparatem na bezpiecznych (do 30 m) głębokościach stało się w wielu częściach świata bardzo popularnym sportem i sposobem na kontakt z naturą. Kurs umożliwiający uzyskanie licencji kosztuje ok. 500 $, ale wrażenia z późniejszych samodzielnych eskapad doskonale to rekompensują. W ciągu pięciu dwugodzinnych wykładów przyszli adepci sztuki nurkowania poznają budowę i zasadę działania sprzętu, z którym przyjdzie im się zetknąć, a także zjawiska fizyczne towarzyszące zejściu pod wodę. Uczą się też posługiwania tabelami do określania głębokości i czasu jaki można bezpiecznie spędzić pod wodą. Zwieńczeniem części teoretycznej jest egzamin, który niestety trzeba zdać w jednym z języków zachodnioeuropejskich. Oczywiście równolegle prowadzone są zajęcia praktyczne. Pierwszą godzinę przyszły płetwonurek spędza w basenie, a następnie przy brzegu do znudzenia powtarza się reakcje w niebezpiecznych sytuacjach, jakie mogą zdarzyć się pod wodą - utrata maska awaryjne wynurzenie, holowanie partnera czy wspólne korzystanie z jednego aparatu. Trzeba nauczyć się zdejmowania i zakładania ekwipunku na powierzchni i pod wodą oraz posługiwania się kompasem.
Kiedy wszystko przebiegnie pomyślnie można przystąpić do pięciu szkoleniowych nurkowań, podczas których pod opiek instruktora ponownie ćwiczy się wszystkie elementy, po wykonaniu skoku z łodzi. Pierwsze zejście pod wodę pozostaje w pamięci do końca życia - to jest po prostu zupełnie inny świat. Ponieważ ciało wyważone jest tak, że nie odczuwa się jego ciężaru - pływanie wśród podwodnych granitowych bloków do złudzenia przypomina swobodne latanie... w górach. Wokół poruszają się ławice ryb, a jeśli to jest na przykład na Seszelach - pojawiają się tutaj kilkumetrowe płaszczki, żółwie morskie, a podłoże usiane jest koralowcami, ukwiałami i roślinnością we wszystkich kolorach. Gdzieniegdzie ciemnieją czarne plamy - to jeże morskie o niezwykle ostrych, niebezpiecznych dla człowieka kolcach. Spotkać tu można śmiertelnie jadowitą (jeśli się na nią nastąpi) stonefish - rybę do złudzenia przypominającą kamień, zdarzają się też drapieżne barakudy i rekiny . Jednak nurkowane w tych wodach nie kryje w sobie niebezpieczeństwa ze strony podwodnych mieszkańców pod warunkiem, że zachowuje się zasadę nieingerencji i szacunku dla ich przyzwyczajeń.
Ponieważ swój certyfikat zdobyłem w Afryce, pod okiem amerykańskich instruktorów - jedynym problemem podczas nurkowania w Europie jest posługiwanie się tutaj innymi jednostkami ciśnienia i głębokości. Problemem dotąd był również fakt, ze żadne z dotychczasowych nurkowań w Morzu Śródziemnym nie mogło się równać z fantastycznymi widokami rafy koralowej u wybrzeży Afryki, Indonezji czy w okolicach Aldabry - wyspy należącej do Seszeli, położonej w pobliżu Madagaskaru, a zamieszkałej przez ok. 300 tys. żółwi, które można było obserwować pod wodą. Jak się jednak okazało, tym razem miało być inaczej.
Pierwsze nurkowaniena Krecie w miejscu zwanym Lygalia nie różniło się zbytnio od miejsc, które oglądałem w Turcji - trochę roślinności, ryb, temperatura wody na głębokości 20 metrów - 24° C. Jednak już w następnym - Mononaftis - na głębokości 30 metrów wędrowaliśmy podwodnymi kanionami, od czasu do czasu przepływając pod wielkimi granitowymi głazami. Owalny kształt, w pierwszej chwili przypominający fragment antycznej amfory po wymagającym sporego wysiłku wydobyciu go z piasku okazał się być wielką muszlą, z której złowrogo wymachiwał czarnymi mackami jakiś obrażony na niespodziewanego intruza skorupiak.
Niestety, pomimo moich usiłowań przez cały czas pobytu nie udało nam się zebrać kilkuosobowej grupy chętnych do nurkowana nocą. Za to, któregoś dnia mój imiennik z Wielkiej Brytanii zakomunikował mi, że dzisiaj płyniemy do Blue Cave - błękitne groty. Dopłynięcie łodzią w pobliże tego miejsca zajęto nam ok. pół godziny i rzuciliśmy kotwicę w odległości 20 metrów od pionowej, wysokiej na kilkadziesiąt metrów skały, po której poruszały się z nieprawdopodobną zręcznością kozy.
"Nie masz chyba klaustrofobii?" - zapytał Pater przed zanurzeniem.
"Nie" - odpowiedziałem nienaturalnie głośno, przypominając sobie w duchu ile kosztowało mnie wejście na czworaka tunelem o metrowej szerokości i wysokości do wnętrza piramidy Chefrena w Egipcie.
Schodziliśmy pod wodę we czwórkę , wyposażeni tym razem w silne lampy. Aby dostać się do jaskini zanurzyliśmy się na głębokość 27 metrów i rozpoczęliśmy wędrówkę wzdłuż podwodnych skał. Wnętrze groty było oszołamiające - ok. 30 metrów szeroka, w najwyższych punktach sięgająca powierzchni wody. Skuszony perspektywą wyjrzenia na zewnątrz wynurzyłem się w jednym z miejsc, ale wokół mojej głowy była tylko skała, na dodatek przestrzeń nad wodą miała nie więcej niż 50 cm szerokości i wysokości - brr! W pew-nym momencie Pater pokazał mi szczelinę wiodącą jeszcze gdzieś w dół. Podzieliliśmy się na dwie pary i dwójka Niemców zniknęła w ciemnościach. Jedynym śladem ich obecności gdzieś tam w dole były pęcherze powietrza przesączające się pomiędzy skalnymi blokami, tworzące przy tym niesamowitą scenerię. Czas jaki upłynął do momentu kiedy ponownie zobaczyliśmy swiatła ich lamp wydał mi się wiecznością. Sprawdziliśmy stan naszych butli i tym razem my wpłynęliśmy między skały.
Tunel miał nie więcej niż dwa metry średnicy i znów przypomniał mi się korytarz w piramidzie. Wokół nas światło lamp odkrywało przed nami świat stworzeń, które nigdy nie oglądają słońca. Niektóre wyglądają jak wielkie grube gąsienice, a nazywają się - sea cucumber - czyli morski ogórek. Tunel skręcał i podążał nieco ku górze, a ja zastanawiałem się czy będzie gdzieś szersze miejsce żeby zawrócić, czy tez trzeba będzie wracać tyłem. Największa niespodzianka czekała jednak na nas na końcu tunelu. Niczym w relacjach ludzi, którzy przez chwilę znaleźli się "po tamtej stronie" na końcu korytarza pojawiło się niebieskawe światło przedostające się przez szczelinę w kształcie Zeusowego pioruna. Było tam nieco szerzej więc zawróciliśmy i ruszyliśmy z powrotem. Kiedy wypływałem z tunelu zaczepiłem butlą o sklepienie, ale po chwili udało mi się uwolnić i wróciliśmy do naszej niebieskiej groty. W drodze powrotnej zostaliśmy jeszcze przez 5 minut na głębokości 10 metrów. Przystanek ten bardziej potrzebny byt Peter'owi niż nam - on pracując u Dimitrisa schodzi pod wodę dwa razy dziennie i musi uważać na zdolności adaptacyjne swojego organizmu.
Niestety, do wylotu pozostała mi już tylko jedna doba co oznaczało, że nie mogę już schodzić pod wodę. Lot po głębokim nurkowaniu tego samego dnia mógłby skończyć się chorobą dekompresyjną na wysokości kilku tysięcy metrów. Kiedy samolot opuszczał wyspę, pod przymkniętymi powiekami wciąż miałem obraz błękitnej groty i niebieskawe światło na końcu tunelu.
Piotr Salaber