Biografia
Kompozycje
Recenzje
Płyty
Mp3
video
Foto-Album
Kontakt




Z Masztalskim i Ecikiem w Nowym Yorku
Express Bydgoski, 13-15.12.1996r.


Wiadomość o wyjeździe dotarła do mnie w pół drogi między Sycylią a Korsyką- Radiowy Klub Masztalskiego jedzie do Ameryki. Moje estradowe spotkania z Ecikiem i Masztalskim gdzieś między Salą Kongresową, Suwałkami i Rzeszowem, Kolonią a Hannowerem tym razem przenoszą się za ocean. W ten sposób, po przedzielanej pobytami w Polsce, kilkuletniej już tułaczce po siedmiu stronach świata na pokładzie jednego ze statków amerykańskiej kompanii RENAISSANCE mam zobaczyć prawdziwe Stany.

Jakże inaczej wygląda ten pływający kawałek Ameryki oglądany zza koncertowego fortepianiu, w otoczeniu pięciogwiazdkowego luksusu i nieprzyzwoicie bogatych, wydawałoby się, pozbawionych jakichkolwiek kłopotów pasażerów. Mimo spodziewanych niedogodności perspektywa zobaczenia prawdziwego obrazu tego kontynentu- legendy jest ogromnie kusząca. Dni zaczynają się dłużyć. Jeszcze tylko kilka razy odwiedzamy greckie wyspy, Sorrento, Capri. Mija noc na Placu św. Marka w Wenecji i w starym kasynie w Monte Carlo, skąd wychodzimy lżejsi o pewną ilość brzęczących krążków, pozostawionych tam przez moją lepszą połowę, wreszcie powrót do Polski.

Po kilku tygodniach, z kompletem dokumentów ponownie zjawiam się na Okęciu, dołączając do Masztalskiego i Ecika. Masztalski to Aleksander Trzaska- znany katowicki dziennikarz radiowy, jeden ze współtwórców "Lata z radiem", przez wiele lat prowadzący tę audycję. Ecik- Jerzy Ciurlok, radiowy prezenter muzyczny, jeden z laureatów konkursu Radiowa Osobowość roku 1995. To właśnie oni dziecięć lat temu zapoczątkowali serię audycji z dowcipami śląskimi rezentowanymi na antenie Programu I-go Polskiego Radia, a nasze wpólne spotkanie na scenie przed trzema laty zaowocowało stałą współpracą.

Dokumenty przesłane nam przez naszego amerykańskiego impresario- służbowe wizy i zezwolenia na pracę okazują się być bardzo ważne. Już na miejscu dowiadujemy się o losie znanego polskiego aktora śpiewającego, którego kilka tygodni wcześniej służby imigracyjne ściągnęły ze sceny w czasie koncertu. Okazuje się, że wielu naszych artystów koncertuje w USA nielegalnie, posługując się wizami turystycznymi.

Przed Białym Domem Po raz pierwszy siadam w fotelu polskiego samolotu. Niestety- zamiast uśmiechniętych stewardess po pokładzie krząta się dwóch smutnych panów, wokół słychać rosyjską mowę a przejścia zagradzają kartony przewiązane sznurkiem. Z łezką w oku wspominam urocze Tajki w kolorowych sukniach obsługujące loty na trasie Bangkok- Singapur. Ani śladu też w naszym samolocie po eleganckich biznesmenach, których spotyka się na większości europejskich połączeń, a i jedzenie dużo gorsze niż choćby u naszych skandynawskich przyjaciół.

Lądujemy w Nowym Yorku jeszcze przed zmierzchem, na lotnisku korzystając z usług czarnoskórego (to nie z racji przekonań, innych naprawdę nie było !!!) bagażowego. W drodze do hotelu oprócz naszego impresario- Krzysztofa towarzyszy nam jeszcze jego syn- Przemek, który na tej trasie będzie pracował jako akustyk.

Pierwsze dni mamy spędzić w Palace Hotel, należącym kiedyś do Elvisa Presley'a, zlokalizowanym tylko pół godziny drogi od centrum Manhattanu. Jedziemy przez Broadway i Piątą Aleję a wrażenie potęguje zapadający zmierzch i tysiące świateł.

Przywodzi mi to na myśl centrum Singapuru czy szkło i metal indonezyjskich wysokościowców Jakarty i Surabaya. Tutaj jednak wszystko wydaje się jeszcze potężniejsze i wyższe. Powoli przyzwyczajam się do mojego miejsca w samochodzie. Jest to obszerny Chevrolett typu van ale przyjdzie mi w nim spędzić jeszcze wiele dziesiątek godzin, ciągniemy też za sobą przyczepę z moim instrumentem i resztą sprzętu.

Nasz hotel okazuje się być wygodnym i miłym miejscem choć ilość plastiku, złotych ozdób i zestawienia kolorów mogłyby niejednego stylistę przyprawić o ból głowy.

Drugi dzień, od rana w całości podporządkowany jest naszemu występowi w polskiej dzielnicy Greenpoint. Choć Polacy którym się powiodło już się stamtąd wyprowadzili, a i ci którzy tam żyją traktują to miejsce jako przygotowanie do skoku w lepszy, amerykański świat wrażenie jest niesamowite. Na ulicy króluje język polski, wokół polskie napisy, polskie sklepy. W polskiej restauracji jemy też obiad- schabowy z zasmażaną kapustą i kompotem.

Wieczorem- trema. Za kulisami słychać szmer wypełnionej sali, zapalają się reflektory. Ciepłe przyjęcie z jakim się spotykamy towarzyszyć nam będzie już do końca trasy. W garderobie zjawia się Tadeusz- przyjaciel z Polski i umawiamy się na nocne zwiedzanie Nowego Yorku. Na początek trafiamy do najstarszego w mieście, pamiętającego połowę XIX-go stulecia pubu. Jeszcze na początku lat 50-tych nie wpuszczano tutaj kobiet. Wokół ani jednej popielniczki- zamiast tego podłoga wysypana jest trocinami, ściany zawieszone są pamiątkami po dawnych gościach- zdjęcia prezydentów wiszą obok starych butów i skórzanych kapeluszy.

Ulica Nowego Yorku Kiedy wychodzimy jest już późno. Mijamy kluby uciech erotycznych i kina porno, salony tatuażu i miejsca gdzie można sobie przekłuć dowolną część ciała dowolnej wielkości kolczykiem. Mimo naszych wyobrażeń o wolności w Ameryce dostęp do tych miejsc- "tylko dla dorosłych" jest dosyć ograniczony. Z pobliskiego sex-shopu potężnie zbudowany ochroniarz właśnie wyrzucił na ulicę młodego chłopaka, który wślizgnął się tam niepostrzeżenie, nie będąc pełnoletnim. Podążamy dalej a wokół nas snują się dziwne, zakapturzone sylwetki, próbując wyłudzić od niezbyt licznych o tej porze przechodniów kilka dolarów. Za to w dzień ulice są pełne spieszących gdzieś, ale mimo to uśmiechniętych i skorych do uprzejmości ludzi. Choć nieprawdopodobna mieszanka ras i nacji sprzyja anonimowości, z drugiej strony nie pozwala czuć się obco. New York to prawdziwa, kosmopolityczna stolica świata.

Ceny, szczególnie w małych peryferyjnych sklepach potrafią być szokująco niskie, nawet jeśli nie porównujemy ich do zarobków w Polsce. Amerykański galon (ok. 3,8l) benzyny bezołowiowej kosztuje tam ok. 1,4 $, czyli mniej więcej 1 złoty za litr.

Chińska dzielnica- jak wszędzie na świecie niczym się nie różni od tych w Singapurze czy Jakarcie. Ciekawe tylko dlaczego serwowane tam chińskie jedzenie jest dużo gorsze od tego, co można zjeść w centrum Manhattanu.

Przed nami jeszcze kilka koncertów w pobliżu, więc zostajemy w Nowym Yorku. Zaglądamy przed dom, gdzie zginął John Lennon i do słynnych sklepów muzycznych na 48-mej, po czym ruszamy w stronę Filadelfii. Odtąd będziemy już w ciągłym ruchu, nocując w przydrożnych motelach. Po drodze zaglądamy do Waszyngtonu- obowiązkowa fotografia przed Białym Domem a później wizyta w wiosce Amiszów.

Ten dziwny ludek przywędrował na te tereny z Holandii ok. 200 lat temu i do dziś żyje według tych samych zasad. Amisze nie używają żadnych silników ani elektryczności.

Jeżdżą eleganckimi kolaskami zaprzężonymi w konie, uprawiają rolę, noszą archaiczne stroje, kapelusze i czepki. Sprzedają trochę swojego rękodzieła a okoliczne sklepy oprócz parkingów przygotowały dla nich miejsca do przywiązywania koni. Kiedy zapada zmierzch zapalają w swych domach świeczki i zdają się być bardzo szczęśliwi żyjąc bez naszych, cywilizacyjnych obciążeń.

Na naszej trasie pojawia się Detroit a później Kanada. Zatrzymujemy się tuż za przejściem granicznym w Niagara Falls, w hotelu oddalonym zaledwie o kilka kroków od wodospadów. No właśnie- okazuje się, że wodospady Niagara są dwa. Ten po stronie amerykańskiej jest w linii prostej i jest mniejszy, słynna podkowadrugiego wodospadu znajduje się kilkadziesiąt metrów dalej, już na terytorium Kanady.

Od lewej: Aleksander Trzaska - Masztalski, Jerzy Ciurlok - Ecik, Piotr Salaber Mimo iż ogromne masy spadającej wody robią imponujące wrażenie a wokół unosi się biała mgła rozpylonej wilgoci wszystko to wydaje się być jednak mniejsze, niż można było się spodziewać na podstawie zdjęć i filmów. Samo miasteczko pomyślane zostało jako atrakcja turystyczna. Niestety- wrażenie zrobiło na nas jedynie Muzeum Rekordów Guinness'a z postacią najwyższego człowieka świata (2,78 m) przy wejściu. Po trzech dniach nudno było nie do wytrzymania z tymi wszystkimi plastikowymi dinozaurami, Draculą i Domem Frankensteina a więc z ulgą ruszyliśmy przez granicę do Chicago na nasz najważniejszy koncert. Po drodze wielokrotnie łączyliśmy się z polskimi stacjami radiowymi w miastach do których akurat zmierzaliśmy, budząc tym spore zdziwienie Amerykanów. Mimo wrodzonej tolerancji podnosili oni głowy znad swoich hamburgerów w przydrożnych restauracjach z osłupieniem patrząc na trzech mężczyzn krzyczących coś w niezrozumiałym języku do tej samej słuchawki, wyrywając ją sobie nawzajem.

Ogromna sala Copernicus Center w Chicago zgromadziła w dniu naszego występu prawie tysięczną widownię. To stare kino, gdzie przed laty na premierach swych filmów pojawiała się Pola Negri miało swój szczególny, tajemniczy klimat, spotęgowany jeszcze secesyjnym wystrojem. Niestety, czas nas gonił. Jeszcze tylko wywiad dla polskiej stacji telewizyjnej, krótki bankiet wydany przez Związek Ślązaków i tej samej nocy ponownie ruszamy w drogę, aby zdążyć na nasz ostatni koncert w Toronto. A więc znów autostrada, Niagara, autostrada, koncert i powrót do Chicago na lotnisko.

Tak kończyła się nasza amerykańska przygoda. Po przejechaniu ponad pięciu tysięcy kilometrów w samochodzie organizm domagał się odpoczynku. Kiedy po dziewięciu godzinach lotu otworzyłem oczy przez okna samolotu wpadały promienie słońca, stewardessa się uśmiechała a w dole Warszawa budziła się do kolejnego dnia. Byłem w domu.

Piotr Salaber

Początek strony


Wszelkie prawa zastrzeżone- copyright Piotr Salaber